Anna ma 30 lat i jest nieszczęśliwa, ale nie wie dlaczego. Co więcej, w zasadzie odkąd pamięta, czuła się podobnie. Już mając 23 lata, zmęczona cierpieniem uznała, że potrzebuje podjąć konkretną pracę nad sobą. Rozważała pójście do psychoterapeuty. Zdecydowała, że rozpocznie terapię po zakończeniu studiów. Nauka dobiegła końca, Anna odebrała dyplom, czas mijał. Pomysł przekroczenia progu gabinetu specjalisty jakoś tak się oddalał stale. A to pieniędzy za mało, a to pracy za dużo, a to to, a to tamto. W końcu kobieta wymyśliła, że przecież może zrobić sobie terapię sama. Wszak nie święci garnki lepią. Zaopatrzyła się w stos najprzeróżniejszych poradników. I zaczęła je pochłaniać. Po przeczytaniu sporej ilości lektur, postawiła sobie diagnozę. Uznała, że powinna zdecydowanie bardziej zaopiekować się swoim wewnętrznym dzieckiem. Zgodnie z zaleceniem przeczytanym w podręczniku rozmawiała z nim regularnie i – jak mniemała – była z nim w kontakcie. Tak bardzo chciała mieć poczucie, że poradziła sobie samodzielnie, że gdy pojawiały się w niej ból, gniew i strach, nie pozwalała im wydostawać się na zewnątrz. Przykrywała te emocje szczelnie grubą pierzyną pozornej szczęśliwości i dobrego humoru. Anna w ten sposób upewniała siebie, ze wszystko jest w porządku a ona sama kontroluje sytuację.
Wydawało się jej (bardzo siebie do tego przekonała), że w taki właśnie sposób poprawiła swoje życie.
Co dzieje się z Anną na prawdę – czyli o tym, czego Anna o sobie nie wie?
Anna nosi w sobie całe morze lęku (lęk to inne doświadczenie niż strach). Dlatego potrzebuje nadkontrolować rzeczywistość, żeby mieć choćby cząstkę poczucia, że jej świat jest przewidywalny, przez to bezpieczny.
Oddanie się w ręce terapeuty (powierzenie mu swoich „sekretów”/zaufanie/dopuszczenie do sytuacji, w której musiałaby zrezygnować na chwilę z kontrolowania choćby kawałka swojej rzeczywistości) to dla niej perspektywa budząca bardzo duży dyskomfort.
Anna nie miała żadnej bliskiej i dobrej relacji w swoim dzieciństwie. Jej mama była opiekuńcza i troskliwa, ale… psychologicznie nieobecna. Karmiła, ubierała, lecz nie „widziała” córki. Nie stworzyła z nią głębokiej więzi. Taty – w sensie psychologicznym – nie było w ogóle. Na poziomie świadomości Anna postrzega jednak relacje z rodzicami w wyidealizowany sposób.
W związku z tym wielkim brakiem z dzieciństwa – brakiem psychologicznej więzi (która jest wszak czym innym niż zależność, tradycja, przyzwyczajenie do rytuałów rodzinnych, życzliwość itp., które można również przeżywać w relacji z rodzicami), Anna bardzo boi się być blisko innych ludzi. Spotykając nowe osoby stawia mur dystansu lub chowa się za barykadą gadulstwa i pozornej wesołości, w środku drżąc.
Spotkanie sam na sam z terapeutą, który jest obecny psychologicznie, który słucha, jest uważny to dla kobiety perspektywa wzbudzająca silny lęk.
Dlatego Anna woli „sama sobie robić psychoterapię”. Unika dzięki temu bardzo niekomfortowej dla siebie sytuacji.
Faktycznie, jedną z dobrych praktyk, które pomogłyby Annie odzyskać kontakt ze sobą jest technika (to tylko technika! nie cel całej pracy) nawiązania kontaktu z tzw „wewnętrznym dzieckiem”.
Anna rozumie ideę owej techniki, wykonuje zalecenia opisane w podręczniku, ale to niestety jedynie mechaniczne powtarzanie ćwiczenia, które niczego nie jest w stanie zmienić. Kobieta nadal nie ma kontaktu ze sobą. Co więcej sama, bez obecności drugiej osoby, nie jest w stanie się go „nauczyć”. To równie niemożliwe, jak władanie językiem, którego nigdy się nie słyszało.
Anna bardzo mocno przekonuje samą siebie, że sobie poradziła. Faktycznie jednak powieliła swój schemat funkcjonowania. Dokładnie ten sam schemat, który sprawia, że czuje się tak bardzo nieszczęśliwa.
Rozwiązaniem dla Anny mogłaby być psychoterapia, na której kobieta miałaby szansę zdobyć większą świadomość swojego sposobu działania. A przede wszystkim, na której mogłaby doświadczyć dobrej, bezpiecznej relacji z terapeutą, czyli dostać to, czego w zasadzie nie dostała od swojej mamy. Taka praca miałaby szansę przynieść Annie ogromną ulgę i bardzo złagodzić jej lęk. Gdyby tylko kobieta zdecydowała się na szalony krok wyjścia ze swojego schematu i zaufania drugiej osobie.
Czy można samemu sobie zrobić psychoterapię?
Z całym pragnieniem, żeby świat stawał się lepszy a ludziom – możliwie największej ilości – żyło się dobrze samym ze sobą i z innymi; z całym pragnieniem, żeby dobrych skutków terapii mogło doświadczyć jak najwięcej osób na świecie i żeby była ona masowo dostępna, niestety muszę odpowiedzieć, że psychoterapia przeprowadzana samemu sobie nie jest możliwa.
Możliwa jest samodzielna praca nad sobą.
Możliwe jest samodzielne poszerzanie wiedzy psychologicznej.
Możliwa jest do pewnego stopnia autoobserwacja, poszukiwanie psychologicznych przyczyn swoich zachowań (w pewnym stopniu) oraz korygowanie własnych zachowań.
Możliwe jest wzrastanie poprzez praktyki związane z wiarą (choć to już obszar duchowości).
Natomiast nadal żadna z tych prac nie będzie psychoterapią i nie przyniesie rezultatów charakterystycznych dla psychoterapii.
Czym jest zatem psychoterapia?
Psychoterapia NIE jest rodzajem intelektualnego rozbioru psychologicznego własnej osoby. A w każdym razie rozumowy ogląd swojego funkcjonowania nie jest główną funkcją psychoterapii. Nie polega ona też na wygłaszaniu przez terapeutę analiz zachowań klienta, robieniu mu wykładów z „niego samego” (klienta) a następnie na przedstawieniu pacjentowi pakietu rad wobec jego życia. Nie. Fundamentem psychoterapii jest SPOTKANIE. Spotkanie podczas, którego obecny całym sobą psychoterapeuta wsłuchuje się w to co mówi klient i za pomocą narzędzi komunikacji oraz technik specyficznych dla danego nurtu terapeutycznego, pomaga klientowi zobaczyć siebie samego (klienta). Terapeuta jest lustrem, w którym osoba pracująca w psychoterapii może się przejrzeć, zrozumieć swoje funkcjonowanie. Dzięki temu zrozumieniu siebie pacjent jest w stanie dotrzeć do swoich prawdziwych potrzeb, jaśniej zobaczyć swoje własne cele oraz zaplanować a następnie realizować dobrą zmianę/zmiany w swoim życiu.
Obecność specjalisty ma swoje terapeutyczne funkcje również dlatego, że towarzyszy on klientowi w niełatwej podróży w głąb siebie – w podróży do bolesnych doświadczeń, które wymagają nazwania i zaopiekowania. Terapeuta pomaga klientowi dotrzeć do miejsc bólu, nazwać je w dorosły sposób (zobaczyć je oczami dorosłego a nie oczami dziecka, którym klient był, gdy ich doświadczał), czasem przewartościować, ułożyć w sobie. A to wszystko po to, żeby owe „traumy” już nie wracały. Żeby nieuświadomione nie miały mocy kierowania obecnymi decyzjami, wyborami, zachowaniem, relacjami pacjenta.
Rezultaty charakterystyczne dla psychoterapii to pogłębienie świadomości samego siebie (to coś innego, niż zdobycie wiedzy psychologicznej o wewnętrznych procesach) oraz wypracowanie realnej (głębokiej, sięgającej warstwy emocji a nie tylko zachowań) zmiany tego obszaru życia, na zmianę którego zdecyduje się klient. Dobrze i gruntownie przepracowana terapia potrafi przynieść prawdziwą ulgę – nie tylko uczy nowych sposobów funkcjonowania, ale również skutecznie odciąża od balastu wewnętrznych konfliktów, zranień, bólu, które to potrafią uczynić życie… trudnym doświadczeniem.
W terapii jest również miejsce na tak zwaną psychoedukację. Czyli rodzaj „lekcji psychologii”. Terapeuta może robić miniwykłady lub zachęcać klienta do zapoznania się z konkretną lekturą. Te działania nie są jednak jądrem procesu terapeutycznego a jedynie jego wsparciem na pewnym etapie pracy. Wiedza psychologiczna może bowiem pomóc w dążeniu do zmiany i pogłębieniu samoświadomości pacjenta, ale sama w sobie nie ma waloru terapeutycznego. Stąd też rozczarowanie wielu osób, które twierdzą, że „ten poradnik” lub „żaden poradnik nie pomógł im w wypracowaniu trwałej zmiany”. Praca z książką lub poradnikiem, to praca na poziomie intelektualnym. Praca w terapii sięga dużo głębiej – do warstwy emocji.
Podsumowując: samemu nie da się przeprowadzić sobie terapii, gdyż nie polega ona jedynie na intelektualnym rozpoznaniu procesów psychologicznych zachodzących wewnątrz siebie, ale na pracy w warstwie emocji dokonującej się podczas szczególnego rodzaju SPOTKANIA z wykwalifikowaną do prowadzenia terapii osobą.
Więcej o SPOTKANIU
Chcę jeszcze chwilę pochylić się nad kwestią owego SPOTKANIA. Na czym ono polega? Czy to jakieś „czary”, „metafizyka”, „alchemia”. Bynajmniej. To forma obecności psychoterapeuty wobec pacjenta, oparta na konkretnych zasadach. Owe zasady wynikają z przesłanek naukowych oraz doświadczeń praktyki psychoterapeutycznej. SPOTKANIE to – mówiąc odhumanizowanym nieco językiem nauki – „metodyczny sposób bycia” terapeuty wobec klienta, dzięki któremu możliwe jest osiągnięcie celów psychoterapii.
SPOTKANIE, które celowo zapisuję wielkimi literami jest czym innym niż widzenie się, pogawędka, intelektualna wymiana myśli. To rodzaj OBECNOŚCI psychoterapeuty wypełniony AKCEPTACJĄ, odejściem od oceniania na rzecz ROZUMIENIA, EMPATIĄ – która jest rozumiana jako stałe dążenie do wczuwania się w emocje klienta. Warunkiem SPOTKANIA jest również pełna AUTENTYCZNOŚĆ psychoterapeuty. Autentyczność zaś realizuje się poprzez budowanie REALNEJ RELACJI z klientem. Oznacza to całkowitą rezygnację ze „schowania się za fasadę roli psychoterapeuty”, bycie sobą – autentyczną, prawdziwą osobą.
A po co to wszystko? Ta OBECNOŚĆ, AKCEPTACJA, ROZUMIENIE, EMPATIA, AUTENTYCZNOŚĆ?
Odpowiedź na to pytanie przynosi psychologia rozwojowa i osobowości. Otóż osobowość człowieka kształtuje się dzięki obecności innych ludzi w procesie wychowania. Oznacza to ni mniej ni więcej, że gdyby ktoś z nas wychowywał się na pustyni (gdyby możliwe było przeżycie na pustyni bez opieki dorosłej osoby) i nie poznał żadnego człowieka, nie wiedziałby kim jest. I to nie tylko dlatego, że otoczony wydmami i stadem dzikich zwierząt nie miał by szansy usłyszeć ludzkiego języka obwieszczającego jego tożsamość. Ale dlatego, że nie miałby możliwości zobaczenia siebie samego dzięki spotkaniu z drugą osobą. Każdy człowiek kształtuje siebie dzięki obecności, wchodzeniu w relacje z innymi ludźmi.
Osobami, które kształtowały nas byli w największej mierze nasi rodzice. To w spotkaniu lub nie-spotkaniu z nimi (brakiem ich obecności lub w ich obecności, która nie była bezpieczna) każdy z nas nauczył się widzieć siebie (lub nie widzieć), w określony sposób odbierać swiat, w określony sposób przeżywać swoje relacje z innymi ludźmi. Osobowość każdego z nas została ukształtowana poprzez te pierwsze kontakty z naszymi opiekunami.
Nie zawsze pierwsze doświadczenia „bycia w kontakcie” są bliskie ideałowi. A nawet te bardzo dobre mają na ogół jakieś drobne zadrapania.
Dlatego, żeby móc doświadczyć głębokiej zmiany (w warstwie emocji, postaw, sposobu wchodzenia w relacje, itd), zobaczyć siebie prawdziwego, zyskać samoświadomość, my ludzie potrzebujemy dobrej, bezpiecznej, pełnej akceptacji obecności drugiego człowieka, który dodatkowo będzie świadomy procesów, które w nas zachodzą i będzie w stanie świadomie towarzyszyć nam w procesie wewnętrznej zmiany.
Podsumowując: Terapii nie da się przeprowadzić samemu. Podstawą terapii jest SPOTKANIE. Spotkanie to „metodyczny sposób bycia psychoterapeuty z klientem”, dzięki któremu pacjent:
-
jest w stanie lepiej zrozumieć siebie, zobaczyć siebie, dotrzeć do swoich prawdziwych potrzeb, „odkryć własną drogę”;
-
dzięki owemu poznaniu jest w stanie wyznaczyć i zaplanować zmianę w swoim życiu;
-
ma szansę zbudować (przynajmniej w jakiejś części) bezpieczną relację, namiastkę więzi, której być może nie doświadczył w spotkaniu ze swoimi pierwszymi opiekunami.
Czy można samemu sobie zrobić psychoterapię? Nie można. Wiem – rozumiem, że dla niektórych osób to mało komfortowa perspektywa. Niemniej jednak – w kategoriach humanistycznych – to według mnie rzecz do głębi poruszająca. Bo oznacza, że mimo olbrzymiego rozwoju nauk i świata za oknem, zmieniającego się z sekundy na sekundę, my ludzie nadal potrzebujemy siebie nawzajem, żeby wzrastać, zmieniać się na lepsze, budować z miłością jedną z najbardziej misternych konstrukcji – własne wnętrze.