Depresja ma wiele twarzy. Jej objawy nie zawsze są dla nas jednoznaczne. Łatwo ją zbagatelizować, nie dostrzec, uznać że stany, które jej towarzyszą to tylko skutek życia „w strasznym świecie”, bycia w „stresującej pracy”, efekt tkwienia w związku z „rozczarowującym małżonkiem”. Trudno zdiagnozować depresję, gdy to właśnie my sami trwamy w jej środku, kiedy to nas dotyka.
Na depresję można cierpieć latami nie zdając sobie z tego sprawy. Można w swój depresyjny sposób działania wciągnąć całą rodzinę. W tak stworzonej „matni” bliscy również tracą umiejętność rozpoznania prawdziwych przyczyn bólu i trudności chorej osoby. Są skłonni uznać ją za kogoś, kto wyolbrzymia swoje problemy, za egoistę pogrążonego we własnych, sztucznie tworzonych problemach, za człowieka z „trudnym charakterem”. Takich sposobów wyjaśniania niekonstruktywnych zachowań chorego na depresję może być wiele. Dopóki jednak nie pojawi się ta właściwa diagnoza, nie jest możliwe uzyskanie adekwatnej pomocy i doświadczenie ulgi przez osobę chorą na depresję.
Dlatego tak ważna jest pomoc tych, którzy są blisko, a jednak poza tym depresyjnym system. Jeśli w twoim otoczeniu jest ktoś, kto według ciebie potrzebuje pomocy – rozważ czy nie zadziałać (czy nie porozmawiać, podpowiedzieć gdzie można uzyskać pomoc, powołać się na konstruktywne przykłady osób, które podjęły leczenie). To często dla osób pogrążonych w depresji jedyny sposób na to, żeby ruszyć w kierunku zmiany.
Zachęcam do przeczytania krótkiej wypowiedzi Pani E., dla której początkiem jej drogi wyjścia z choroby były słowa kuzynki: „Masz depresję. To trzeba leczyć.”
Gdzie byłabym dziś gdybym nie zgłosiła się na terapię psychologiczną rok temu? Dokładnie nie wiem, ale na pewno stałabym przed ścianą i waliła w nią głową, bez szans na lepsze, za to z poczuciem beznadziejności. Bo po tylu latach borykania się z depresją (o czym dowiedziałam się potem), problemami w życiu i kłopotami w małżeństwie, wyjścia wtedy nie widziałam. Żadnego.
Każde wydawało mi się niedobre. Brak było czasami sił na otworzenie rano oczu, co dopiero na podjęcie decyzji które rozwiązanie jest dobre, które wyciągnie mnie z tej matni, tego stanu w którym każda minuta egzystencji bolała coraz bardziej.
Były dni, kiedy rozwiązania po prostu znikały, rozmywały się w mojej głowie, a depresja brała górę. Cztery porody, czwórka dzieci, obciążający zawód, moja chęć do bycia perfekcjonistką, słowa męża i teściowej „weź się w garść, inni mają gorzej, ludzie są poważnie chorzy” niczego nie ułatwiały. Ani mnie, ani im samym, bo przecież oni nie rozumieli z czym ja się borykam, a co oni muszą oswajać. A ja byłam, ja jestem chora przecież. Mam depresję. Teraz to wiem, mówię to głośno i wyraźnie, ale wtedy nie przyszło mi to do głowy przecież. Ja, z wykształceniem medycznym, oczytana, dążąca do ideału dałam się depresji oszukać.
Swoje życie, tak nie waham się tak napisać, zawdzięczam mojej kuzynce M. „Stara, ty masz depresję. Idź do psychiatry i na psychoterapię”, walnęła mi prosto z mostu. Bo ona już wiedziała z czym depresję się je. Już wiedziała co i jak, bo była w trakcie terapii. M. uratowała mi życie psychiczne wtedy, potem ratował je psychiatra i psycholog.
Nie powiem że było, że jest łatwo w terapii, że terapeuta przyłoży plasterek na kolanko i pogłaszcze po główce, a ty wyjdziesz radosna i uleczona. Wiesz przecież że tak to nie działa. To trudny dla ciebie proces, niemalże „obdzierania ze skóry”, pełen bólu i płaczu, tęsknoty za czym sam nie wiesz, grzebania w przeszłości, zderzania się z demonami i szukania w głowie czegoś, czego ty nie jesteś w stanie nazwać. Chaos na początku.
Ale w moim przypadku, im bardziej terapia na początku sprawiała chaos w mojej głowie, tym bardziej miałam wrażenie, że ten chaos mnie wyzwoli. I z biegiem czasu mojej terapii tak było. Pracowałam ciężko, pracowała ciężko terapeutka, ale obu nam udało się poupychać wszystko na swoim miejscu. Siedzą te „moje sprawy” na tym swoim miejscu. Niektóre bardzo poukładane, niektóre tylko przejrzane, niektóre jeszcze nawet nie oswojone. Ale są na swoich półkach i już nie mieszają mi tak bardzo w głowie 🙂
Jestem spokojniejsza, wiem czego chcę, wiem czego nie zdzierżę, wiem jaka jestem. Moje otoczenie odetchnęło z ulgą, ono też przecież chorowało.
Nie, nie jestem wyleczona, jestem świadoma siebie, świadoma swoich emocji, pragnień. Wiem co ze mną robią i potrafię nimi zarządzać. Mam nadzieję że taki stan potrwa długo. Nie na wszystko mam wpływ, ale na siebie już tak.
E.